Deville wyszła przed centrum popychana przez koleżankę. Lily miała już całą masą toreb w których były ubrania przeznaczone wyłącznie dla siebie.
-Matko jedyna, Deville ja już chyba wiem skąd twoje imię. Tyle ciuchów to ja nawet na urodziny!-krzyknęła uśmiechając się ruda.
-A kiedy masz urodziny?-uśmiechnęła się brunetka.
-22 Czerwca. Wtedy zakwitają pierwsze lilie.
-To stąd twoje imię!-wykrzyknęła Devonne.
Dopiero po chwili zdała sobię sprawę z jednej rzeczy.
-To przecież już jutro! Nie zdąże wyprawić ci imprezy.
-I dobrze, bo jej nie chcę.
-Ale Lily! Jedenaste urodziny są magiczne!-jęknęła jej koleżanka.
-Deville, nie.-stwierdziła Lily ostro-Idziemy?-dodała po chwili łagodniej jakby zorientowała się jak to zabrzmiało.
-Jasne.-uśmiechnęła się blado Devonne.
Słońce chowało się już za horyzont. To będą pierwsze urodziny na których nie będzie mojej rodziny. Których nie urządzą mi rodzice.-pomyślała Lily.
W smutku spuściła głowę. Do jej oczu napłynęły łzy. Na szczęście po chwili doszły do domu Potterów. Pożegnała się szybko z brunetką i pognała do swojego pokoju. Tam się zamknęła, rzuciła na łóżko i zaczęła płakać. Płakała i płakała, aż w końcu zasnęła.
Obudziła się. Cała twarz piekła ją od płaczu. Usiadła i spojrzała przez okno. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Zerknęła na zegarek. Dochodziłą trzecia w nocy. Wstała i poszła do łazienki. Tam wzięła długi prysznic, umyła dokładnie twarz i włosy. W szlafroku wyszła do pokoju. Sięgnęła do jednej z toreb. Wzięła czarne rurki, fioletową tunikę na szyję i czarne baleriny. Po krótkim namyśle, włosy zakręciła, a dwa pasma spięła z tyłu. Kiedy była gotowa dopiero dochodziła piąta. Po cichu zeszła na dół do kuchni. Tam wzięła jedno zielone jabłko i co jakiś czas brała gryza. Jednocześnie robiła croissanty i bułeczki z czekoladą. Uwielbiała je. Po chwili na stole stały kosze z gorącym śniadaniem. Wyjątkowo nie miała na nie ochoty. Czuła, że gdyby zjadła coś więcej natychmiast by to zwróciła. Na dół zeszła pani Potter. Była smutna, ale kiedy zobaczyła, że ruda zrobiła śniadanie uśmiechnęła się do niej blado. Więła po jednej sztuce, owinęła je w serwetki i spakowała do torby, po czym wyszła. Pare minut później na dół zszedł jej zaspany syn. Zielonooka tymczasem siedziała na jednym z krzeseł skulona i gapiła się w jeden ze słoi na stole.
-Lily?-usłyszała chłopaka.
Od razu wiedziała, że rozmawia z miłym Jamesem. Ta ciągła zmiana ją wyczerpywała.
Podniosła wzrok.
-Wszystko ok?-spytał chłopak.
Ruda skinęła głową.
On przypatrzył się jej uważnie, po czym usiadł obok i sięgnął po jedną z bułek.
-Nie wiedziałam czy macie dżem ze skórką pomarańczową, a nie chciałam szperać, więc jest bez dżemu.-stwierdziła Lily nieśmiało.
-Daj spokój! Naszukałabyś sie, bo nie mamy takiego dżemu. A bez niego są cudowne. Sama je zrobiłaś?-spytał.
Skinęła głową.
-Gotujesz lepiej niż Zgredek.
-Kim jest Zgredek?-zapytała zdziwiona Ruda.
-Naszym skrzatem.-wyjaśnił niezręcznie chłopak.
Spojrzała ne chłopaka zdumiona.
-Nie wierzysz? Zobacz.-stwierdził-Zgredku!-zawołał.
Nagle przed nim pojawił się wychudzony… stwór. Przypominał karłowatego elfa. Brudnego i smutnego. Miał na sobie czerwoną, wyraźnie za dużą koszulkę z wizerunkiem złotej kulki, ze szkrzydełkami.
-Tak paniczu?-spytał Zgredek uśmiechając się.
-Masz ochotę na bułkę z czekoladą?-nie czekając na odpowiedź wręczył skrzatowi bułkę.
Ten uśmiechnął się w podzięce i zniknął.
-Moi rodzice traktują go jak służącego, ale ja nie. Lubię go.-powiedział biorąc tym razem croissanta.
-Co to?-spytał wskazując na dzbanek, który stał na stole.
-Czekolada.
Uśmiechnął się i wziął kubek, po czym nalał sobie do niego trochę czekolady. Jedzenie Rudej zazwyczaj smakowało ludziom. Tak było i tym razem.
-Przy okazji, wszystkiego najlepszego-powiedział kiedy już połknął.
Wytrzeszczyła oczy. Skąd on wiedział?
-Deville mi powiedziała.-oznajmił uprzedzając moje pytanie.
Podniosła się sztywno i ruszyła ku wyjściu. Zamknęła za sobą drzwi. Przeszła kawałek i poszła na wgórze, na które zaprowadził ją kiedyś Alex. Siedziała tam, a czas mijał. Minęła godzina, potem druga, trzecia i tak, aż do 17.30. Wtedy zorientowała się jak długo już tu siedzi. Zerwała się na nogi i pobiegła do Potterów. Pchnęła drzwi wejściowe. W domu panowała dziwna cisza. Czyżby wszyscy wyszli. Zajrzała do salonu. Siedziała tam pani Potter i James z nietęgimi minami, a tyłem do niej siedziała kobieta. Jej fryzura (setki afrykańskich warkoczyków o odcieniu ciemnego fioletu) coś jej przypominała.
-Lily dobrze, że jesteś.-stwierdziła pani Potter, patrząc na rudą nad ramieniem kobiety.
Tamta odwróciła się i do głowy Lily wdarła się myśl.
-Ciotka Ebe*?
-Lily. Miło cię znowu widzieć.
Ciotka Ebe była egpicjanką. Nie trudo więc dziwić się jej śniadą skórą, włosami splecionymi w liczne warkoczyki i czarnymi świecącymi oczami. Ciotka Ebe nie była siostrą mamy. Była jedną z dalekich kuzynek. Została ciocią Rudej, kiedy miała 15 lat, co znaczyło, że musiały się zbliżać jej 26 urodziny. W sumie była prawdziwą ciocią. Była jakąś, adoptowaną siostrą, przyrodniego brata taty zielonookiej.
-Lily, ależ się zmieniłaś!-podniosła się z fotela i wygładziła ubranie.
Miała na sobie jak zwykle egipską sukienkę <look> (niezależnie od tego gdzie ciocia obecnie zamieszkiwała, zawsze nosiła ubrania w stylu swojego narodu), brązowe rzymianki złożone z dwóch długich „warkoczyków” plecionych z materiału. Na nadgarstku miała typową egipską bransoletę (dla mnie one zawsze wyglądały jak kajdany), a wokół jej ramienia był owinięty złoty wąż z szafirowym okiem. Na sukienkę miała narzuconą lekką skórzaną kurteczkę.
-Co tu robisz?-spytała.
-Przyszłam cię zabrać do siebie. Nie mogę pozwolić byś wychowywała się z dala od jakiejkolwiek rodziny.-uśmiechnęła się ciocia.
-Dobrze… Ale to znaczy dokąd?-spytała ruda zdezorientowana.
-Do Francji, Lily.-uśmiechnęła się ciocia.
Dziewczynka uśmiechnęła się. Naprawdę musiała przebywać teraz z rodziną.
-Powinnaś jechać z ciocią, Lily-rzekła pani Potter.
Skinęłam głową i poleciała na górę się spakować.
Wyruszyły pół godziny później. Ciocia miała bilety na samolot na 19, co znaczyło, że samolot miał wystartować za godzinę. Do tej pory siedziały na lotnisku, a ciocia pomagała Lily doszlifować jej francuski. Dziewczynka uczyła się go wcześniej, ale kurs ukończyła miesiąc przed śmiercią rodziców. O 18.50, ruszyły do bramki odprawy.
Dwie godziny później wylądowały we Francji. Ciotka szybko złapała taksówkę i podała kierowcy adres swojego domu. Po kolejnej godzinie stały na podjeździe domu jej cioci, znajdującego się na przedmieściach Paryża <look>. Ebe otworzyła drzwi i wpuściła ją do środka.
-Możę najpierw pokażę ci twój pokój, co? Założę się, że jesteś zmęczona i chcesz się odświeżyć.-uśmiechnęła się egipcjanka.
Lily odpowiedziała bladą imitacją jej uśmiechu.
-Rzeczywiście. Chętnie bym zajrzała do swojego pokoju-powiedziała dziewczynka.
Ciotka wspięła się po schodach, a Lily poszła za nią. Ebe wdrapała się na najwyższe piętro, a Lily zaraz za nią. Kobieta pchnęła szare drzwi. Lily uśmiechnęła się i weszła do pokoju.
-Zejdź na dół, jeśli będziesz miała ochotę na kolację-uśmiechnęła się ciotka i zeszła na dół.
Lily zapaliła światło, a jej oczom ukazała się sypialnia jak w pałacu <look>. Miała ściany w kolorze bladego różu, a wykładzina była biała. Odstawiła walizkę, podeszła do łóżka <look>** i rzuciła się na nie. Było bardzo miękkie. Przyjęło ją jakby było stworzone dla niej. Odsłoniła zasłony i otworzyłam drzwi od balkonu. Ułożyła się na łóżku i odetchnęła głęboko. Zanim zdążyła odpocząć, do pokoju z piskiem wpadła sowa i upuściła na brzuch rudej list. Sam widok sowy w biały dzień, ale w nocy również jest rzadkością. Zaskoczyło ją to. Jeszcze bardziej ją zaskoczyło, gdy zobaczyła, że na kremowym… PERGAMINIE, błękitnym atramentem wypisane jest dokładnie miejsce w którym teraz przebywa. Koperta była zapieczętowana, starą woskową pieczęcią. Otworzyła list. W środku takim samym błękitnym atramentem wypisany był tekst.
Panno Lilyanne Evans,
Mamy zaszczyt poinformować panią, iż dostała się pani,
do szkoły Magii i Czarodziejstwa Beauxbatons.
W kopercie znajduje się lista obowiązkowego wyposażenia,
obowiązującego studentki pierwszego roku.
Załączamy również bilet na pociąg jadący do szkoły Beauxbatons.
Odjeżdża on z peronu numer 300, dworca Gare du Nord,
1 września równo w południe.
Obowiązkowe wyposażenie zdobędzie pani, w Paryżu.
Należy udać się do kawiarenki „Magique Artiste”.
Znajduję się ona na Place du Tetre, w dzielnicy Montmartre.
W kawiarni należy spytać o kelnerkę o imieniu Jacqueline.
Prosimy o pani odpowiedź do dnia 30 lipca.
Z poważaniem
Zastępca Dyrektora
Amelie Dubois
_____________________________________________________________________________________
*Ebe to egipskie imię znaczące „cudowna”
** Pokój Lily w domu ciotki, to kształt pokoju i zasłony z tego pierwszego, łóżko i kolor ścian z tego drugiego. Meble są przemieszaniem.
Dość szybko poszło mi napisanie tego rozdziału. Błagam was komentujcie, bo obniżacie trochę poczucie mojej wartości. Nie no, serio proszę . Trochę się na was zawiodłam, bo wcześniej szło tak dobrze. Idzie po 10 komentarzy, a tu nagle tylko 2. Proszę psujecię sobie dokskonałą do tej pory reputację . Dobra to tyle. Ja się żegnam i odmeldowuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz